Mój Citroën C-Elysée dzielnie pokonuje zakręty, świetne autko na góry. Wczoraj pokazał, co potrafi przy szalonym zjeździe z Caldery. Teraz trzyma się pięknie w ciasnych zakrętach.
Wreszcie osiągamy dno Barranco de Las Angustias. Koniec asfaltu i jakiś parking. Pani z informacji turystycznej powiadamia mnie, że dalej to już pieszo, no. . chyba żeby taksówka. Taksówka w tych szalonych górach a do tego to VW Caravelle. 52 euro to trochę dużo, ale wkrótce mam już współtowarzyszy wyprawy, więc i cena podzielona na kilku do przyjęcia. Drogi nie zapomnę do końca życia, mocna rzecz.
Wysiadam w Los Brecitos na drżących nogach. Pokonaliśmy w kilkanaście minut setki metrów w górę. Sam nie wiem czy kierowca jest tak pełen brawury czy tak szalony. Zarzucam plecak i ruszam na szlak. Niewiarygodnie piękny i jakiś taki przyjazny las sosnowy. Sosna kanaryjska jest jedyna w swoim rodzaju, na przykład po pożarze odradza się, ogień jej nie zabija.
Znad krawędzi Caldery docierają jeszcze delikatne powiewy wiatru znad oceanu. Jest cudownie, po prostu cudownie. Robię masę zdjęć i kilka krótkich filmów. Po dwu godzinach robi się gorąco, a ja osiągam ciekawe miejsce nazywane Playa de Taburiente. Taka kamienista przestrzeń nad potokiem i plaża zaraz :-). Woda wspaniała, a jak plaża to trzeba się wykąpać. Cóż za przyjemność. Na dnie Caldery jest pewnie z 35 stopni. Uciekam w cień. W pobliżu jest pole namiotowe i sanitariaty. Nie ma sklepu, nie ma wody. . fatalnie. Ruszam dalej. Przechodzę pod ogromna opuncją. Niewiarygodnie wielka. Drzew coraz mniej, a słońce jakby coraz bardziej pali. Mijają następne dwie godziny. Wypatruję jakiejś tablicy, drogowskazu, ale niczego nie ma. Nogi zaczynają przypominać o upale i zmęczeniu. Dostrzegam nagle kolorowy potok.
Dziw nad dziwy. Schodzę do koryta potoku i zaczynam iść w górę. To chyba tego szukałem. Maszeruję tak około pół godziny. Mijam dwie małe kaskady, no może mają po pół metra. I nagle. . . jest. Ona! Przepiękna i niewiarygodna. Cascada de los Colores – cel mojej wyprawy. Najpierw zdjęcia, a kręci się kilka osób. I jeszcze kilka zdjęć i jeszcze. A ona kusi. Gdy nie ma już nikogo, chyba z powodu późnego popołudnia, rozbieram się i wskakuję pod wodę. Fantazja, co za przyjemność, woda nie jest ani zimna ani ciepła, ktoś dobrze wyregulował kurki. Jest też bardzo twarda, włosy po wyschnięciu sterczą mi jak koce jeża. Czas pakować manatki i w dół. Upał przypomina o sobie zaraz po wyjściu z wąwozu wodospadu. Towarzyszy mi przez następne godziny. Nie ma już ludzi. Docieram do skały, z której muszę się zsunąć pięć metrów w dół, jeśli zgubiłem drogę to nie będzie wesoło. Nie ma jak wspiąć się na nią, nie ma sił. Jest szlak, ale wody coraz mniej, nie piję tylko zwilżam usta. Zabrałem rano dwa litry, no bo przecież ile można targać ze sobą. W plecaku fotograficznym i tak nie było miejsca na więcej. Cały czas schodzę wąwozem, w którym w czasie opadów musi być istny potop. Myślę o turystach, którzy utonęli gdzieś tu w Calderze kilka lat temu w czasie burzy. Nogi niosą, bo niosą. Temperatura pewnie ponad 40 stopni. Krajobraz się uspokaja, wąwóz zmienia się w szerokie rozlewisko i . . widzę parking. Jestem w chwilę przy samochodzie. To nic, że zostawiona tam przezornie woda ma 50 stopni, piję ile się da. Ulga. Pusto, trzeba wracać. Citroen pnie się do Los Llanos a ja myślę o dniu i szlaku. Nie dałbym rady iść w przeciwna stronę. Czasem i taksówka może się przydać w górach. W Calderze , w dolnej jej części jest strasznie gorąco. Kilka dni temu doświadczyliśmy tego spacerując na przełęczy La Cumbrecita. Zdjęcia, (jak się później okaże ) nie są powalające, ale sama wycieczka niezmiernie ciekawa a Cascada zjawiskowa, jak i cała La Palma.
Wróciłem do tego tekstu po prawie roku i zwiedzeniu następnych Wysp Szczęśliwych.
Nie wiem czy to atmosfera tej wyspy, czy noc pod gwiazdami wśród pachnących janowców, ale La Palma zawsze będzie mnie wołać, zostawiłem na niej cząstkę siebie. . .